Oblicze Pana

W 2010 r. minęła 600-na rocznica bitwy pod Grunwaldem. Na tę okazję Wydawnictwo Otwarte specjalnie zamówiło u autora książkę, która ostatecznie otrzymała tytuł Oblicze Pana. Jest to powieść sensacyjno-historyczna (w odróżnieniu od „Ryksów” bardziej sensacyjna niż historyczna), rozgrywająca się równolegle na czterech płaszczyznach czasowych: w XIV-wiecznej Francji ostatnich templariuszy, XV-wiecznym krzyżackim Państwie Zakonnym, Prusach Wschodnich i Polsce podczas okupacji hitlerowskiej oraz w Polsce (Krakowie i na Mazurach) w czasach współczesnych. Bohaterami są Niemka i Polak wywodzący się z jednego rodu, który w XV w. rozdzielił się na dwie odnogi, a wszystko kręci się wokół tajemniczego relikwiarza, który Jagiełło przywiózł do Krakowa spod Grunwaldu i który do dziś znajduje się w skarbcu kościoła św. Floriana na krakowskim Kleparzu.

Oblicze Pana

OBLICZE PANA

(fragmenty)

Königsberg6, 11 października 1944 r. (środa)

Joachim Plotzke, profesor historii na Uniwersytecie Albertina, postawił wodę na ostatnią tego wieczoru herbatę i czym prędzej wrócił do swego królestwa – biblioteki zajmującej jedyne większe pomieszczenie w jego skromnej kawalerce przy Hermann Göring Strasse (dawniej Königsallee). Książki nie tylko stały na regałach sięgających sufitu, ale także leżały w stosach na krzesłach i na podłodze. Na środku pokoju królował ogromny dębowy stół na 12 osób, pełniący rolę biurka i zagracony rozmaitymi szpargałami. Profesor usiadł na wygodnym krześle, zapalił biurową lampkę, wziął do ręki lupę, zsunął na nos okulary w drucianej oprawie i pochylił się nad rozłożonym na blacie i przytrzymywanym na rogach czterema ciężkimi książkami pergaminem. Nisko przygięty, capią bródką muskając kartę, z wolna wodził lupą po rzędach liter, po raz nie wiadomo który wertując tekst i napawając się jego treścią. Mlaskał przy tym, cmokał i mruczał do siebie, zadowolony jak wyposzczony dachowiec, który dobrał się do spiżarni:

– Doskonały…Cudownie…Cóż to będzie za sensacja!

Historia, książki, stare dokumenty i, dla wytchnienia, znaczki, których posiadał cenną kolekcję, to był cały jego świat. Nie miał rodziny ani nałogów, polityka go nie zajmowała, do nazistów miał stosunek obojętny. Koleje wojny interesowały go o tyle, o ile wpływały na jego pracę. Po sierpniowych nalotach Brytyjczyków Stare Miasto legło w gruzach, zniszczone zostały wszystkie mosty na wyspie Kneiphof, spalona katedra, zwalona większość budynków uniwersytetu. Wielu mieszkańców, w tym sąsiadów Plotzkego, spaliło się żywcem lub zadusiło dymem w pożarach swych domów. Ale dom, w którym mieszkał naukowiec, ocalał, a zajęcia na uniwersytecie już przywrócono. I tylko to się dla niego liczyło.

Gwizd czajnika i pukanie do drzwi rozbrzmiały w tym samym czasie. Profesor chwilę wahał się, niezdecydowany, po czym garbiąc się niczym starzec, którym wcale nie był, podreptał do drzwi.

– O, to pan…- powiedział otwierając. – Proszę się rozgościć. Muszę iść do kuchni zgasić wodę. Herbaty?

– Dziękuję, nie. Wpadłem tylko na chwilę.

Kiedy gospodarz wrócił do biblioteki, ostrożnie niosąc filiżankę z chińskiej porcelany z parującym płynem, przybysz pochylał się nad pergaminem.

– Widzę, że wciąż nie może się pan nacieszyć swoim znaleziskiem, Herr Professor. Czy przemyślał pan sobie to, co panu wczoraj powiedziałem?

– To niemożliwe – stawiając filiżankę na brzegu stołu, naukowiec pokręcił głową. – Dobro nauki wymaga, aby moje odkrycie zostało upublicznione jak najprędzej.

– Ale dobro Trzeciej Rzeszy wymaga, aby na razie wiedziało o tym jak najmniej osób, profesorze. Pan o tym dobrze wie, lecz bardziej od pomyślności ojczyzny zależy panu na rozgłosie i uznaniu ze strony innych naukowców. Jest pan egoistą, Herr Plotzke. Już widzi pan nagłówki w gazetach: „Profesor Joachim Plotzke odsłania tajemnicę sprzed sześciuset lat!”. Albo: „Największe odkrycie naszych czasów!”. Oraz miny pozieleniałych z zazdrości kolegów. Apeluję do pana, by, przynajmniej na jakiś czas, poświęcił pan swoją naukową sławę w imię wyższych racji.

Zacięty wyraz twarzy Plotzkego wskazywał, że łatwiej byłoby namówić Syzyfa do porzucenia głazu albo na powrót zapędzić Hitlera do sztalug.

– Nauka zawsze ma u mnie pierwszeństwo – powiedział wyniośle historyk, zaczepnie wysuwając naprzód cofnięty podbródek.

Do wczoraj jego wysokie mniemanie o sobie miało raczej wymiar zbiorowy i, dzielone z kilkudziesięcioma milionami innych przedstawicieli rasy panów, smakowało trochę jak herbata po n-tym parzeniu. Ale od wczoraj nabrało wyrazistego, indywidualnego charakteru. Jeszcze się trochę garbił, stare nawyki trudno wykorzenić, lecz głowę już nosił znacznie wyżej. Wiedział, że na uczelni i w swoim środowisku ma opinię przeciętniaka i nudziarza, który prochu nie wymyśli. No to się przekonają, jak bardzo się mylili. Już niedługo cały świat pozna jego nazwisko i będzie je wymawiał z należną czcią.

– To pańskie ostatnie słowo?

– Tak. A teraz proszę wybaczyć, ale muszę dorzucić do ognia.

Żelazny piecyk w kącie pokoju, tak zwana koza, nie był w stanie należycie ogrzać pomieszczenia, lecz w dobie trudności ze wszystkim i tak opał należało oszczędzać.

– Ja to zrobię – powiedział gość.

Pochylił się i ręką w czarnej skórzanej rękawiczce sięgnął po pogrzebacz leżący w węglarce do połowy wypełnionej miałem zastępującym węgiel. Otworzył stalowe drzwiczki i przegrzebał palenisko, po czym, korzystając z tego, że profesor zajął się herbatą, błyskawicznie wyprostował się i z całej siły spuścił pogrzebacz na pochyloną głowę naukowca. Chrupnęła pękająca czaszka. Z bezwładnej dłoni wypadła filiżanka z resztką płynu, rozbijając się na podłodze, na którą osunęło się też ciało. Drgało chwilę nim znieruchomiało. Na wszelki wypadek morderca uderzył jeszcze dwa razy i odrzucił na bok zakrwawiony pogrzebacz. Nie tracąc czasu przeglądnął zagracony stół, zabierając pergamin i kilka innych kartek. Zwinął wszystko razem w rulon i wsunął do kieszeni. Potem, wykazując się dobrą orientacją w zasobach gospodarza, podszedł do regałów, wyjął kilka ciężkich tomów i wydostał schowany za nimi klaser z rzadkimi znaczkami. Następnie przyniósł z kuchni bańkę z naftą, którą oblał zwłoki i papiery na stole. Resztę rozbryznął dookoła, uważając, by się nie pochlapać i nie wdepnąć w kałużę krwi wokół głowy ofiary. Zawahał się, czy nie zabrać ze sobą kilku ksiąg, których wysoka wartość była mu znana, ale ostatecznie rozmyślił się. Profesor wszystkie książki zaopatrywał ekslibrisem, mogłyby więc zdemaskować jego mordercę. Zadowolił się zatem tylko klaserem i dokumentami ze stołu. Wychodząc zapalił zapałkę, poczekał aż płomyk urośnie i cisnął miniaturową pochodnię na rozlaną naftę. Gdy zamykał za sobą drzwi, pożar już dosięgał trupa. […]

Grünfelde, 15 lipca 1410 r. (wtorek)

– Dlaczego nie następują? Na co czekają? – niecierpliwił się komtur tucholski Henryk von Schelborn.

Znajdowali się na rozległym błoniu między trzema wioskami: Grünfelde7, Tannenbergiem8 i Logdau9. W dali żółciły się na polach łany zboża, którego jeszcze nie zdążyły stratować końskie kopyta i dymiły podpalone grupki chałup krytych strzechą. Niemal dokładnie pośrodku między wrogimi wojskami rosło sześć wielkich dębów, które obsiedli gapie, mając stamtąd doskonały widok i niemal gwarantowane bezpieczeństwo. Krzyżacy, którzy poprzedniego dnia zajęli stanowiska, powstrzymując dalszy marsz wrogich wojsk w głąb ich państwa, byli teoretycznie w lepszej sytuacji, ponieważ sami wybrali miejsce bitwy i nakazali ciurom wykopać wieczorem na przedpolu zamaskowane wilcze doły. Ale tylko teoretycznie, co okazywało się właśnie teraz. Jeszcze nie było południa, a upał już stał się niemożliwy do wytrzymania. Rycerze pocili się pod stalowymi zbrojami, zgłoszono kilka przypadków omdleń, zdarzyły się także wypadki śmiertelnego udaru. Tymczasem Polacy stali w cienistym, choć rzadkim lesie i wciąż zwlekali ze szturmem.

– Mistrzu, ty płaczesz? – zauważył wstrząśnięty wielki komtur Jan graf von Wende.

Ulryk von Jungingen, światowiec lubiący rozrywki, nawet tańce z damami, a przy tym pobożnością i rycerskością przewyższający większość współbraci, siedział wyprostowany w siodle i wodził wzrokiem od swoich chorągwi, od dawna ustawionych w bojowym szyku, do polsko-litewskich oddziałów widocznych na wzgórzu pod lasem. Po brodatym obliczu łzy spływały ciurkiem. Zapytany, zdjął z dłoni stalową rękawicę, otarł wilgotne oczy i odparł:

– Żal mi krwi chrześcijańskiej, której morze zostanie wylane dzisiejszego dnia. Zarówno naszej, jak wrażej, bo i u nich nie brak ludzi prawdziwej wiary. Jeden Bóg wie, bracia, który z nas zobaczy jeszcze zachód słońca…

Werner von Tettingen, który od ich ostatniej rozmowy zaczął pogardzać wielkim mistrzem, bo zdawało mu się, że wyczuł w jego postawie słabość i zwątpienie, krzyknął zuchwale:

– Mistrzu, zacznijcie wreszcie zachowywać się jak na prawego męża przystało, a nie jak baba, i rozpocznijcie nareszcie bitwę, dając świadectwo odwagi, a nie niegodnego was tchórzostwa!

– Troszcz się raczej o własną odwagę, bracie Wernerze – odparł surowo von Jungingen – abyś, gdy dojdzie do walki, nie poniósł klęski z tym większą hańbą, im z większą pychą wynosisz się teraz ponad innych. Radźcie, bracia, co mamy czynić, by wywabić nieprzyjaciół z lasu i zmusić do bitwy zanim słońce spali nas tu żywcem.

– Trzeba wysłać harcowników – zaproponował wielki marszałek.

– Lepszy byłby pozorowany atak – doradził wielki komtur.

– A może nie dostaje im broni? – szydził komtur tucholski von Schelborn. – Poślijmy im tedy moje dwa nagie miecze, aby zachęcić tych tchórzów do walki!

– To zły pomysł, bracie Heinrichu – zganił go wielki mistrz – i świadectwo pychy niegodnej chrześcijańskich rycerzy. Takie szyderstwo i naigrawanie się z przeciwnika, z którym przyjdzie stoczyć śmiertelny bój, nie może być miłe Bogu. Oby nie kazał nam za to drogo zapłacić.

Ale zuchwały pomysł von Schelborna spodobał się starszyźnie, w związku z tym wysłano do polsko-litewskiego obozu dwóch posłów z nagimi mieczami. A słońce nieubłaganie wznosiło się na błękitnym nieboskłonie, oblewając żarem wszystko co żyło. Do południa brakowało niewiele.

Grunwald, 17 lipca 2010 r. (sobota)

– Jak widać?

– Wspaniale – odparła Anna Maria, trzymając przy oczach całkiem dobrą wojskową lornetkę, którą Katz za niewielkie pieniądze kupił na straganie u Rosjan czy Ukraińców.

Stali na skraju platformy widokowej, mając pomnik za plecami, a przed sobą jak na dłoni rozległe błonie, na którym, po pirotechnicznych popisach puszkarzy, strzelających (na niby) kamiennymi kulami z prymitywnych armat, potykali się właśnie harcownicy. Kilka tysięcy rycerstwa, uszeregowanego w dwie wrogie armie, czekało w szyku bojowym. Widok zapierał dech w piersiach. Było jak przed sześciuset laty, przynajmniej pod względem pogody. 37 stopni Celsjusza w cieniu i tumany kurzu. Wielu omdlałych rycerzy zniesiono do obozu jeszcze przed bitwą, albo wrócili sami, słaniając się na nogach. Dookoła, za linami odgradzającymi walczących, kłębił się mnogi, stutysięczny tłum widzów (według niektórych szacunków – 150-cio, a może nawet 200-tu tysięczny) oraz uwijały ekipy telewizyjne z kamerami. Lożę honorową zapełniali lokalni notable oraz grupa polityków z Warszawy, którzy nie mogli przepuścić doskonałej okazji do przypomnienia się wyborcom i wygłoszenia patriotycznych farmazonów.

Był to jednak zaledwie drugi rzut wybrańców narodu. Pierwotnie spodziewano się zarówno prezydenta, jak premiera. Ale jak zwykle pokłócili się. Poszło o wizje. Prezydent miał wizję poważnej akademii, patriotycznie zaangażowanej, demaskującej odwieczny niemiecki „Drang nach Osten”, któremu tylko dzielna i osamotniona Polska potrafiła postawić tamę, skutecznie opędzając się równocześnie imperializmowi rosyjskiemu prącemu na Zachód (choć Bóg jeden wiedział, rzecz jasna oprócz prezydenta, co miał piernik do wiatraka, czyli Rosjanie do Grunwaldu A.D. 1410). Z kolei premier optował za wspólną, radosną imprezą prawdziwie europejską, w duchu unijnej miłości i braterstwa. W rodzaju niedawnej angielsko-francuskiej inscenizacji bitwy morskiej pod Trafalgarem. Żeby jedna strona nosiła tuniki wesoło żółte (jak słońce), a druga – pogodnie niebieskie (jak niebo). Żeby bito się na poduszki, a w przerwach pląsały cheerleaderki w strojach toples do melodii Pust’ wsiegda budiet sonce. I żeby bitwa została zremisowana. Tymczasem poprzedni prezydent zginął w kwietniu w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem, natomiast jego następca spotkał się ze swym odpowiednikiem z Litwy w czwartek przed południem, by w amfiteatrze wygłosić porcję stosownych komunałów. Na szczęście nie wywołało to zbyt wielkiego zamieszania, bo publiczność zaczęła gremialnie zjeżdżać pod Grunwald dopiero w piątek.

Dzięki nieobecności politycznych liderów oraz kwiatu wazeliniarskiego dziennikarstwa polskiego, Grunwald 2010 miał szansę przejść do historii jako impreza udana pod każdym względem.

– Daj popatrzeć – poprosiła Anżelika.

Niemka podała jej lornetkę.

– Widzę Tomasza! – zawołała po chwili blondynka. – I Tadka! Ojejku!

W tym momencie Jarecki, bezpardonowo zaatakowany przez giermka towarzyszącego potężnemu rycerzowi w czarnej zbroi, spadł z konia.

– Brawo Tomasz! – krzyknęła, gdy Bażyński, jakby w pomście za porażkę swego przybocznego, wytrącił czarnemu rycerzowi miecz z dłoni i przystawił sztych do gardła.

– Niezbyt to zgodne z prawdą historyczną – uśmiechnął się towarzyszący dziewczynom Katz. – Ten rycerz w czarnej zbroi to sam Zawisza Czarny z Garbowa herbu Sulima. Zwykle przedstawia się go w czarnej zbroi, choć zapewne przydomek pochodzi od tego, że po prostu był brunetem…

– A czemu to niby jakiś Zawisza nie mógłby przegrać z Tomaszem? – obruszyła się Anna Maria.

– Bo był niezwyciężony. Służył cesarzowi Zygmuntowi Luksemburskiemu, przyjacielowi krzyżaków, ale gdy przyszło z nimi do wojny, lojalnie zgłosił się do wojska na wezwanie Jagiełły. Kiedyś cesarz zabrał go ze sobą do Perpignan, aby na wielkim turnieju zmierzył się z najlepszym rycerzem zachodniej Europy, Janem z Aragonii. Zawisza zmiótł go z siodła w pierwszym starciu. Zginął kilkanaście lat po Grunwaldzie, w bitwie z Turkami pod Golubacem, dając czas cesarzowi na ucieczkę łodzią na drugą stronę Dunaju. Cesarz podesłał potem łódź swemu ulubieńcowi, żeby też uratował życie, ale Zawisza odprawił czółno, bo nie chciał zostawić towarzyszy. Nie darmo w Polsce jest symbolem niezłomności i szlachetności.

– Ej, czemu przerwali? Nic się nie dzieje. Wszyscy tylko stoją i się gapią na siebie – poskarżyła się Karska.

– Bo tak było naprawdę. Polacy specjalnie zwlekali ze szturmem, siedząc w lasku, a Jagiełło co rusz kazał odprawiać mszę świętą, żeby zademonstrować swoją pobożność. W tym czasie krzyżacy smażyli się na otwartym polu jak na patelni.

– To czemu sami nie zaatakowali pierwsi?

– Bo podobno wykopali w nocy pułapki i chcieli w nie zwabić polską jazdę.

– I udało się im?

– Nie uczyłaś się o tym w szkole? Nie, bo Jagiełło zwęszył podstęp i wysłał naprzód lekką jazdę litewską i Tatarów.

– Tatarów? – zdziwiła się Anna Maria. – Przecież to byli poganie!

– A czescy najemnicy w polskiej służbie byli heretykami i co z tego? Ten Jagiełło to naprawdę był spryciarz. Wiedział, że zwycięzców się nie sądzi, a pokonani nie mają racji.

– Patrzcie! – zawołała Anżelika, ale lornetki nie oddała.

Z szeregów krzyżackich wystąpiło dwóch rycerzy. Jeden w żółtej tunice z czarnym orłem cesarskim, drugi w białej z czerwonym pomorskim gryfem. Trzymając w ręku po nagim mieczu wolno podeszli do siedzącego na koniu polskiego króla i wbili przed nim miecze w ziemię.

– To Ramryk, poseł cesarski, a ten drugi – wysłannik wspierającego krzyżaków księcia szczecińskiego Kazimierza. Mają zachęcić Jagiełłę do walki. Ofiarowując mu miecze szyderczo sugerują, że Polakom brakuje nie tylko odwagi, ale i broni.

– I co, król dał się sprowokować?

– Zobaczysz.

Armia krzyżacka cofnęła się nieco, dając pole, a Jagiełło uniósł zakutą w stalową rękawicę dłoń w górę i dał znak. Ze wszystkich polskich piersi buchnęła prastara pieśń Bogurodzica. Zagrały surmy. Rycerze pochylili kopie. Ruszyli z wolna, potem przyspieszyli. Zatrzęsła się ziemia.

– Tak naprawdę, jak już mówiłem, pierwsi uderzyli Litwini, Rusini i Tatarzy. Ale był to tylko pozorowany atak, bo nie mogli się mierzyć z ciężkozbrojnymi krzyżakami. W gruncie rzeczy chodziło o odciągnięcie części sił krzyżackich. To była metoda wojowania zaczerpnięta przez Litwinów od Tatarów. Podstęp się udał i kilka chorągwi krzyżackich, wbrew rozkazowi wielkiego mistrza, pognało za uciekającymi Litwinami. Wtedy na pozostałych uderzyli Polacy.

– Skąd ty to wszystko wiesz? – spytała Anna Maria z podziwem.

– Tomasz mi powiedział, żebyśmy mieli pojęcie, o co chodzi w odtwarzanych fragmentach bitwy. Spójrzcie, co teraz będzie się działo!

Krzyżacy powstrzymali polski atak, po czym sami uderzyli z mocą. Nagle zachwiał się królewski gonfanon10 z Orłem Białym, po czym upadł. W niebo gruchnął potężny wrzask krzyżaków. Rozgorzała zacięta walka. Wtem czerwona chorągiew znów załopotała ponad głowami walczących i tym razem to tryumfalny ryk Polaków rozdarł powietrze.

– To był kluczowy moment bitwy – skomentował Katz. – Utrata królewskiej chorągwi, podobnie jak śmierć lub niewola króla, zwykle kończyły bitwę. Ale najdzielniejszym polskim rycerzom, wśród których był Zawisza Czarny, udało się odzyskać sztandar, do nogi wyrzynając tych, którzy po niego sięgali.

Jednak nie całe wojsko brało udział w walce o chorągiew. Wielki mistrz stanął na czele odwodu i poprowadził go do boju.

– A gdzie jest król? Nigdzie go nie widzę – poskarżyła się Anżelika.

– Spójrz tam, na ten pagórek – Katz wskazał wyciągniętą ręką. – Tam jest ten cwaniak. Podczas gdy Ulrich von Jungingen, zgodnie z rycerskim obyczajem, brał osobisty udział w bitwie, podobnie jak po stronie polskiej Witold, brat cioteczny króla i dowódca Litwinów, Jagiełło wzorem wodzów tatarskich jeździł sobie z pagórka na pagórek i stamtąd przez gońców kierował ruchami swoich wojsk, mając bez porównania lepszy ogląd sytuacji od wielkiego mistrza.

– Ale to było nie fair! – oburzyła się Anna Maria.

– Bo też to nie były zawody sportowe, tylko walka na śmierć i życie. Tu, na tym polu, miało się zadecydować, kto zostanie największym mocarzem w środkowej Europie, a kto wypadnie z gry. Jagiełło to doskonale rozumiał i stosował wszelkie znane sobie pogańskie sztuczki, w myśl zasady: cel uświęca środki. Z kolei był na tyle dobrym chrześcijaninem, by wiedzieć, że jeśli wygra, wszystko zostanie mu wybaczone, ponieważ nawet papież uzna, iż taka była wola Boga. Do 1410 roku to krzyżacy słynęli z podstępów i nieczystej gry, i dlatego wygrywali. Mieli bowiem dwa oblicza: rycerskie i bogobojne dla gości z Zachodu, bez których poparcia by nie przetrwali oraz okrutne i zdradzieckie dla pogardzanych Słowian i Bałtów. Aż wreszcie trafili na lepszego franta od siebie i polegli z kretesem.

Raptem od grupy krzyżaków, których wielki mistrz wiódł do walki, oderwał się samotny rycerz i z nastawioną kopią popędził wprost na króla.

– To Dypold von Kockeritz z Łużyc. Widać rozpoznał króla, choć Jagiełło kazał nawet zwinąć swój mały proporczyk, żeby go nie zdradził.

Król odepchnął jednego z przybocznych, który chciał go powstrzymać i wyjechał naprzeciw krzyżakowi.

– Ciekawe, co się stanie tym razem – ciągnął Katz. – Ponoć na którejś inscenizacji Jagiełło spadł z konia i złamał nogę. A innym razem koń go poniósł i policja musiała ich gonić po polach radiowozem na sygnale…

Ale obyło się bez niespodzianki. Trafiony krzyżak postradał kopię, miecz, hełm i chwiał się w siodle. Wówczas jakiś jeździec bez zbroi zajechał go z boku. Podniesionym z murawy ułamkiem kopii zdzielił rannego w głowę i obalił na ziemię. Rycerz legł nieruchomo.

– Oburzające! To wbrew regułom rycerskim! – skomentowała poruszona Anna Maria.

– Masz rację. A jednak młody sekretarz królewski, Zbigniew Oleśnicki, którego Jagiełło za ten niegodny czyn obiecał uczynić biskupem, z czasem dochrapał się także kapelusza kardynalskiego. Tak to już jest: zwycięzcy biorą wszystko.

Krzyżacki odwód chciał pomścić śmierć towarzysza, lecz wielki mistrz zagonił ich do bitwy. Wtedy Jagiełło także rzucił do walki wszystkie swoje rezerwy. Rozgorzał bój na całego. Ziemia się trzęsła, rozgrzane powietrze wibrowało od wrzasków, które niosły się na całą okolicę. Krzyczeli zarówno walczący, jak i dopingujący ich widzowie.

– To już finał – ogłosił Katz. – Za niedługo zacznie się rzeź. W tej jednej z największych bitew średniowiecza wzięło udział ponad 50 tysięcy ludzi. 20-25 tysięcy po stronie krzyżackiej i 30 tysięcy po stronie polskiej, w tym 10 tysięcy Litwinów, którzy nie odegrali decydującej roli. Z 500 osób liczącej starszyzny krzyżackiej w białych płaszczach, przeżył tylko jeden – Werner von Tettingen. Zawzięte chłopstwo nie dawało nikomu pardonu, bo chłopom okup za żywego rycerza nie przysługiwał… To był koniec potęgi krzyżaków. Szacuje się, że stracili 8 000 ludzi, 14 000 wzięto do niewoli, a zdołało uciec zaledwie 1400. Dopiero noc powstrzymała pościg i zakończyła masakrę. Polacy, którzy ponieśli o wiele mniejsze straty, zdobyli wszystkie krzyżackie chorągwie, które potem zawieszono jako wota w katedrze wawelskiej…

– Boże, to Tomasz! – przerywając mu wywód, krzyknęła Anna Maria wyciągając rękę.

– Gdzie?

– Daleko. Tam, na samym skraju pola bitwy… Ledwie go widać. Ale to on. Poznaję po wiewiórce na tarczy…

– Faktycznie – potwierdziła Anżelika, kierując w tamtą stronę lornetkę. – Znów bije się z tym samym czarnym rycerzem, Zawiszą… I tym razem wcale nie wygląda, żeby walczyli na niby!

Anna Maria bezceremonialnie wyrwała jej lornetkę.

– To nie ten sam rycerz. Ma inny herb na tarczy i tunice. Na Boga! To baron von Mansdorf!

– Niemożliwe! – zaprotestował Katz. – Przecież obaj mieli walczyć po tej samej stronie…

Ale Anna Maria już go nie słuchała. Co sił w nogach biegła w stronę rycerskiego obozu. […]

Komentowanie wyłączone