Jak Jego Wielebność nie został cyklistą

Mieszkający w San Giovanni Rotondo koło Neapolu w południowych Włoszech kapucyn Ojciec Pio to słynny stygmatyk, czyli osoba, która ma na ciele takie same rany, jakie zadano umęczonemu na krzyżu Panu Jezusowi. Po mszy do spowiedzi u ojca Pio, który powszechnie cieszy się opinią świętości, ustawia się długachna kolejka wiernych. Ojciec Pio bardzo sumiennie wysłuchuje każdego, więc czekanie mocno się dłuży. Niektórzy odchodzą, ale to nieliczni. Na swoją kolej wreszcie doczekuje się pewien cierpliwy, postawny młody człowiek. Ojciec Pio uważnie słucha jego spowiedzi, potem długo milczy, udziela rozgrzeszenia, a następnie klęka przed grzesznikiem i powiada:

„Zostaniesz papieżem”. Ale… „Na twoim pontyfikacie widzę krew”.

Młodzieniec jest wstrząśnięty nie mniej od świadków tego niesłychanego wydarzenia. Po odprawieniu pokuty wychodzi zamyślony i blady z kościoła. Jest piękny wiosenny dzień 1947 r. a niebo tak niebieskie, jak tylko w słonecznej Italii może być.

Cóż ci powiedział? – Staszka Starowieyskiego pali ciekawość, bo przecież widok to niezwykły, gdy spowiednik klęka przed wyznającym grzechy.

Coś dziwnego – odpowiada Karol, który wciąż nie wie, co myśleć o proroctwie zacnego kapucyna-jasnowidza.

Od kilku miesięcy Karol ze Staszkiem przebywają w Rzymie na studiach teologicznych, w wolnych chwilach odwiedzając inne słynne miejsca we Włoszech. Pełen pamiątek z odległej przeszłości Rzym zachwyca Karola, który poznaje miasto wedle niezwykłego przewodnika – Quo vadis, słynnej książki Henryka Sienkiewicza, który otrzymał za nią nagrodę Nobla. Książka opowiada o św. Piotrze i pierwszych chrześcijanach, prześladowanych przez złego cesarza Nerona, który nakazał, by w cyrkach rzucano ich lwom na pożarcie. Dlatego musieli się ukrywać w rzymskich podziemiach – katakumbach, gdzie mieli skromne kaplice.

Dopiero po odwiedzeniu katakumb Karol naprawdę czuje, że jest w mieście – kolebce chrześcijaństwa, zroszonym krwią wielu męczenników za wiarę, po którego ulicach stąpał namiestnik Jezusa na ziemi, św. Piotr, i jego następcy-papieże.

Mieszkając w Kolegium Belgijskim razem z klerykami z Belgii i USA, Karol ma także okazję podszlifować swój francuski i poduczyć się angielskiego. Zaś młodzi amerykanie z kolei podziwiają jego wysportowanie, a zwłaszcza wyśmienitą grę w siatkówkę.

Wakacje, na życzenie kardynała Sapiehy, spędza we Francji, gdzie poznaje metody pracy duszpasterskiej młodych księży-robotników, którzy podejmują pracę wśród prostych ludzi, aby przybliżyć Jezusa tym, którzy na Zachodzie coraz częściej tracą wiarę. Dla Karola to nie nowina – nikt tak jak on nie rozumie robotników, sam przecież był jednym z nich.

Po zdaniu wszystkich egzaminów „z najwyższą pochwałą”, po półtorarocznych studiach zagranicznych Karol wraca do kraju. Znów chce zostać zakonnikiem i znów kardynał Sapieha, który wobec ulubieńca ma swoje plany, mówi stanowczo: Nie! I dodaje:

„Kiedyś w przyszłości będzie go potrzebował cały Kościół”.

*

Pyr-pyr-pyr-pyr, pyrka z wysiłkiem stary silnik. Puff, jak gorąco, uff, jak gorąco – poci się poczciwy motor poruszając zdezelowany autobus, przerobiony ze starej wojskowej ciężarówki, na podmiejskiej trasie Kraków – Gdów i sapiąc z wysiłku wyrzuca w powietrze kłęby spalin. Poci się nie tylko on, ale i pasażerowie, bowiem lipiec 1948 r. jest niezwykle upalny. Z rozgrzanej chłodnicy wydobywa się chmura pary. Nagle pisk, nagle zgrzyt i rozklekotany pojazd zatrzymuje się na przystanku w Gdowie.

Z autobusu wyskakuje młody ksiądz w zniszczonej sutannie, rozczłapanych butach i z wytartą walizką w ręku. Pyta o coś przechodnia, po czym dziarskim krokiem opuszcza miasteczko. Niepostrzeżenie ulica przechodzi w zwykłą wiejską drogę, wijącą się pośród pól. Żar leje się z błękitnego nieba. Zboże już jest częściowo skoszone, w snopkach, częściowo jeszcze się złoci na zagonach. Ach, jak dobrze wrócić do ojczyzny! Od razu w głowie układają się płynące z serca strofy:

Ojczyzna – kiedy myślę – słyszę jeszcze dźwięk kosy,

gdy uderza o ścianę pszenicy,

łącząc się w jeden profil z jasnością nieboskłonu.

Po drodze ściąga sutannę i wpycha do walizki wypełnionej książkami, zostając w samej koszuli i kamizelce. Ma do przejścia w spiekocie aż 8 km, ale co tam! Z radością spogląda na świat Boży i idzie żwawo, sprężystym krokiem sportowca, wymachując walizeczką. Z ciekawością rozgląda się po okolicy, spostrzegając ślady niedawnej powodzi. Wtem dochodzi do rozstai i nie wie, w którą stronę się udać. Przystaje zakłopotany. Co prawda wierzy, że Pan Bóg zawsze kieruje jego krokami, ale nie ma pewności, czy w tak drobnej sprawie zechce się dla niego fatygować, zwłaszcza w takim skwarze. Ale już po chwili wstydzi się swego zwątpienia.

Bo oto z naprzeciwka nadjeżdża chłopska furmanka. To miejscowy rolnik, Stanisław Substelny, odwozi mleko do Gdowa. Już z daleka widzi samotnego piechura i bystrym gospodarskim okiem dostrzega jego „cajgowe spodnie, kamizelkę, trzewiki bardzo kiepskie i taką teczkę”, że pan Staszek wstydziłby się z nią nawet na jarmark pójść. Ale młody człowiek najwyraźniej wcale się nie przejmuje tym, że, jak mawia jego przyjaciel Mietek Maliński, wygląda jak „żebrak, kloszard, nikt”.

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – wita nadjeżdżającego.

Na wieki wieków, amen. Prr – odpowiada pan Staszek, zatrzymując konia. – A dokąd to Pan Bóg prowadzi?

A do Niegowici. Jak najkrócej tam dojść?

Trza iść na tę kapliczkę, o tam, w Marszowicach, a potem przez pole. A po co do Niegowici? – pyta zaciekawiony pan Staszek, bo od razu poznać, że wędrowiec jest obcy w tych stronach, a na turystę nie patrzy, zresztą jaki turysta pchałby się do wioski, starej po prawdzie i z pięknym drewnianym kościółkiem, ale zabitej deskami.

Idę służyć na parafię.

„Oho, musi ksiądz, choć wcale nie wygląda”, myśli pan Staszek i mówi:

– To podwiozę.

Dziękuję, nie trzeba. Bóg zapłać! – odpowiada wędrowiec i oddala się we wskazanym kierunku.

Boże prowadź – mruczy pan Staszek i chwilę spogląda za nim w ślad, czy aby młodzieniec dobrze skręci.

Widzi jak podróżny klęka przed kapliczką i długo się modli. Potem wstaje i idzie właściwą drogą.

Musi ksiądz – powiada do siebie z przekonaniem pan Staszek i zacina konia.

Już tego nie widzi, jak pielgrzym, dochodząc do Niegowici znów przyklęka i całuje ziemię, jak się tego nauczył od św. Jana Marii Vianneya.

*

„Niegowić? A gdzie to?” – pyta teatrolog Tadek Kudliński, przyjaciel Karola z czasów okupacji, dowiedziawszy się, gdzie los rzuca młodego księdza, który dopiero co wrócił z szerokiego świata.

„Koło Wieliczki”.

„Wiocha?”

„Tak, wioska. Trzeba zaczynać od dołu” – odpowiada Karol, bo wie, że kardynał Sapieha chce, aby jego ulubiony ksiądz od podszewki poznał pracę duszpasterską.

Mieszkanko w „wikarówce” jest małe i ciasne, brak prądu – czytać książki teologiczne i pisać uczone artykuły trzeba przy lampie naftowej, ale Karol nie narzeka. Nie przywiązuje przecież do wygód żadnej wagi. Myje się i goli w zimnej wodzie. Dobrze, że brzytwa jest nowa i nie drapie skóry, ale to tylko dzięki Mietkowi Malińskiemu, który dając mu ją na imieniny, starą zardzewiałą wyrzucił mając pewność, że w przeciwnym wypadku Karol zaraz oddałby nową komu innemu, jak to robi ze wszystkimi prezentami. Niegowician to nawet czasem gniewa, no bo jak to?! Toć widząc, że nie ma choćby poduszki, tylko wkłada na noc pod głowę stary wełniany kubrak, sprawili swemu wikaremu nowiutką pościel. A on zaraz sprezentował ją Tadeuszce z Klęczan, kiedy kobiecinę okradli z całego dobytku… A co przyniesie z kolędy od bogatszych, to zaraz między biednych dzieli i na plebanię z pustymi rękami wraca. No jakże tak? Czy to się księdzu godzi, jak żebrak wyglądać? A Jachowiczowa z Dąbrowy to ma żal za tego chłopca, małego Hillera, co to go przez wojnę u siebie trzymała, gdy matkę-Żydówkę hitlerowcy zamordowali. Przychodzi więc raz do księdza Karola i prosi, by ochrzcił malca, bo już najwyższy czas. A ten nie i nie. I jeszcze mówi, że chłopca do Ameryki odesłać trzeba, bo tam ma krewnych. No i czy to nie obraza boska zmarnować tak dobrą okazję do nawrócenia Żyda na prawdziwą wiarę?

Dziwak z tego księdza Karola, bo dziwak, ale długo gniewać się na niego nie sposób. Wstaje skoro świt, odprawia mszę i zaraz rusza z posługą po parafii, upał czy mróz siarczysty i śnieg po kolana; wózkiem, saniami, ale najczęściej piechotą. Ile to razy podczas kolędowania nabiera się śniegu na sutannę, a co w jakimś domu podtaje, to na mrozie zaraz w lodową, sztywną skorupę się zamienia i ciąży tak, że iść trudno. „Pod wieczór człowiek ledwie powłóczy nogami. Ale trzeba iść dalej, bo wiesz, że na ciebie ludzie czekają, że czekają na to spotkanie cały rok”.

Oho, zaraz wyłoży się jak długi!

Wcale nie, już złapał rytm!

Ee, zaraz spadnie!

Nie spadnie, założymy się?

Dobra, zakład stoi!

Cała dziatwa szkolna wylega na drogę, gdzie ksiądz Karol próbuje uczyć się jazdy na pożyczonym rowerze. O ile łatwiej byłoby docierać do odległych wiosek! Ale akurat ta nauka niesporo mu idzie. Co chwila traci rytm i bęc! Długo się nie poddaje, a dzieci mają zabawę. W końcu rezygnuje.

Nic z tego, trudno mi utrzymać równowagę – tłumaczy gapiom trochę zawstydzony, mając już pewność, że cyklistą nie zostanie.

Ale dzieci i tak kochają swego katechetę, który założył dla nich kółko teatralne, urządza wycieczki po okolicy, uczy grać w siatkówkę, a wieczorami przy ognisku śpiewa wesołe piosenki. I tak już będzie wszędzie i zawsze – dzieci i młodzież lgną do księdza Karola, a on odpłaca im równą miłością. […]

Komentowanie wyłączone