Kacper Ryx i zbrodnia w klasztorze (11) – Pościg

(rozdział ostatni, do odczytania, lub nawet odegrania, 
na Jarmarku Świętojańskim)

– W tym rzecz, że nie pojechali, a popłynęli. Najęliśmy włóczków i dwie tratwy na nasze produkty, które posłaliśmy na Jarmark Świętojański. Ponieważ za moją sprawą kupiec był spóźniony, tedy zezwoliłem mu załadować się razem z wozem na jedną z tratw.

Machnąłem tylko ręką na pożegnanie i pognałem naprzód z kopyta. Biegł za mną, wołając do furtiana, by otworzył bramę. Wypadłem przez nią i na złamanie karku pomknąłem w dół stromym podjazdem. Dostęp do posadowionego na wysokiej skale klasztoru był tylko od tej, północnej strony. Dostałem szybkiego wierzchowca z królewskiej stajni, lecz miałem dużą stratę do tamtych, od miasta dzieliły mnie dobre dwie mile, a teren był mocno pagórkowaty. Na szczęście rzeka także musiała meandrować, by ominąć liczne skaliste wzgórza.

Dzień był piękny i słoneczny. Przesilenie letnie miało nastąpić dopiero jutro, ale od maja panowały prawdziwe upały. Kiedy wstęga Wisły zbliżała się do gościńca, spoglądałem tam z nadzieją, lecz tratw nie widziałem. A potem straciłem rzekę z oczu. Dopiero gdy przejechałem Pychowice i sławną karczmę „Rzym”, w której zginął mag Twardowski, droga i rzeka znów biegły obok siebie, za to las zasłaniał widok. Minąłem grotę, w której Twardowski miał pracownię, a potem poszło już z górki aż do Dębnik. Dojeżdżając do przeprawy promowej, nareszcie zobaczyłem ściganych. Nie dobili do przystani. Zamierzali ominąć Kraków. Płynęli prosto do Kazimierza i właśnie mijali Ostrów Tatarski. Pognałem karego. Prawie zrównałem się z tratwami na wprost Skałki, ale zwolniłem, by mnie nie dostrzeżono. Oni popłynęli dalej, by dobić do brzegu przed bramą Solną, a ja po moście świętego Stanisława wjechałem do miasta przez bramę Skawińską i dotarłem na Wolnicę, przeciskając się przez tłum kupców przybyłych na jarmark i rozbijających swe kramy.

– Hutmanie, przyjdźcie zaraz na przystań! – zawołałem do znajomego hutmana ratusznego, który z dwoma strażnikami miejskimi próbował zaprowadzić jakiś ład w tym zamęcie, i ulicą Solną przez bramę tejże nazwy dotarłem do przystani kazimierskiej akurat wtedy, gdy wóz Kwaka zjeżdżał z tratwy.

– Stać! – zawołałem i wymierzyłem pistolet w człowieka w bandażach. – Złaź!

– Doktor Turopoński! – zawołał zdumiony i wystraszony Kwak. – Co waszmość tu robisz? I co to ma znaczyć?

– Nic do was nie mam, mości Kwaku. I nie obchodzi mnie to, że przemycacie do miasta drukowane za granicą zakazane u nas księgi Lutra, Melanchtona, Kalwina i drugich kacerzy. Interesuje mnie tylko ten człowiek, który bynajmniej nie nazywa się Morawski.

– Wiem – wystękał kupiec, cały drżący. – To alchemista, fałszerz pieniędzy, który musiał uciekać z Oświęcimia. Zgodziłem się go zabrać zamiast mojego stałego socjusza i wywieźć z miasta, bo skądś dowiedział się, co wiozę.

– Mylicie się. To nie jest człowiek, którego zabraliście z Oświęcimia. To brat Jeremiasz.

– Ten zabity?!

– Ten, który zabił. Odwiń bandaże! – poleciłem łotrowi, który już zlazł z kozła.

Kiedy odsłonił gładką twarz, kupiec wydał okrzyk zdumienia. Ale i ja byłem zaskoczony na widok znajomego z dawnych czasów. Tak się zmienił w ciągu minionych dwudziestu lat, że nawet bez mniszego habitu z kapturem zsuniętym na oczy, poznałem go z najwyższym trudem.

– Maciek Pająk, uczeń mistrza Twardowskiego! No, no. Twój mistrz w ostatniej woli dobrze ci radził, żebyś porzucił magię i zajął się czymś innym. Trzeba było go posłuchać.

Ponieważ ociągał się ze zdjęciem temblaka, szarpnąłem. Z rozerwanej chusty wypadły karty wypisów z ksiąg alchemickich, które wiatr natychmiast porwał i cisnął do rzeki. Szarpnąłem znów, obrywając mu rękaw giezła i odsłaniając znak różokrzyża na przedramieniu.

– Warto było dla nich zabijać, i to konfratra?

– Właśnie dlatego. Skoro tyle wiesz, to ci powiem, że porzuciłem bractwo, choć nie alchemię. Tamten rozpoznał mnie przypadkiem i obiecał, że nic nie powie drugim sodalisom, jeśli oddam mu owoce swoich poszukiwań. Ale wiedziałem, że i tak nie dotrzyma słowa. Kiedy więc nadarzyła się okazja, wykorzystałem ją. Ty mnie nie poznałeś, ale ja ciebie od razu. I nabrałem skomy, by wyprowadzić w pole wielkiego Ryksa.

– Próżna fatyga. Jeszcze się taki nie urodził. Pozbawiłeś mnie tylko ulubionego sztyletu.

– A jednak prawie mi się udało. Musiałem go zabić, bo nigdy nie daliby mi spokoju! To była usprawiedliwiona samoobrona!

– To było morderstwo z premedytacją. Zresztą komu innemu będziesz się tłumaczył – odparłem i zwróciłem się do hutmana, który ze swymi ludźmi właśnie nadbiegł zdyszany: – Hutmanie, ten człowiek popełnił ohydny mord w klasztorze czarnych mnichów w Tyńcu. Odstawcie go na zamek do starosty i powiedzcie, że wkrótce zjawię się, by złożyć wyjaśnienia.

Miałem bowiem pilniejszą sprawę do załatwienia. Trzyletni Kacper junior od dawna marzył o koniku na biegunach. Imć Kwak przypadkiem miał takie, pięknie malowane, z grzywami i ogonami z prawdziwego końskiego włosia i kompletnym rzędem, co zauważyłem jeszcze w Tyńcu, myszkując w jego wozie. A teraz sprzedał mi jednego prawie za bezcen.

 KONIEC

 Kacper Ryx i zbrodnia w klasztorze (0) - Początek

Komentowanie wyłączone